Nagłówek Reklama Nagłówek Reklama Nagłówek Reklama

Świat ustami malowany

5 listopada 2012

Jolanta Borek-Unikowska wyjmuje pędzel z ust i inwalidzkim, elektrycznym wózkiem odjeżdża od sztalug. Z odległości uważnie ogląda powstający obraz.

Malowanie może być dla każdego

Za oknem wiosenna zieloność, a u niej na sztalugach śnieg i bożonarodzeniowa choinka z bajecznie kolorowymi bombkami. To jeden z trzech obrazów, który maluje na konkurs ogłoszony przez Światowy Związek Artystów Malujących Ustami i Nogami, mający swoją siedzibę w Lichtensteinie. Najciekawsze prace, nadesłane przez artystów z całego świata, zostaną potem wydane w formie świątecznych widokówek i kalendarzy tej organizacji. Kiedy oglądam te obrazy trudno mi uwierzyć, że to nie dłoń, a usta prowadziły pędzel.

Artystka ponownie podjeżdża do sztalug. Z perspektywy lepiej widać to, co tworzy z wyobraźni. Zakończony ustnikiem pędzel znowu wkłada do ust. Zanurza go w farbie i dokonuje paru muśnięć. Jeszcze raz spogląda z perspektywy i uśmiecha się. Jest zadowolona z wielu godzin swojej pracy.

- Dziś nie wyobrażam sobie życia bez malowania – przyznaje. – To ono mnie uratowało. Obrazy powstają w głowie i nie jest ważne, czym przelewam je na płótno. Palcami nie mogę ująć pędzla, więc robię to ustami.

Marzenia i rzeczywistość

Marzyła o nauce w liceum plastycznym. Choroba przekreśliła plany. Miała zaledwie kilka lat, gdy zmarła mama. Tata sam wychowywał szóstkę dzieci. Uczył je samodzielności, odpowiedzialności. Do dwunastego roku życia Jola niczym nie różniła się od rówieśnic. Raptem zaczęło się dziać coś dziwnego. Słabła, szybko się męczyła, potykała, traciła równowagę. Coraz trudniej przychodziło jej wbieganie po schodach. Zaczęła się wędrówka po lekarzach. A ci tłumaczyli objawy okresem dojrzewania, wiosennego lub jesiennego zmęczenia, przepisywali witaminy, zalecali odpoczynek.

Tymczasem było coraz gorzej. W tej sytuacji tata odradził córce artystyczną edukację. Tłumaczył, że lepiej dla niej będzie, gdy zdobędzie konkretny zawód, na przykład ekonomistki, bo z malowania nie wyżyje. Skończyła więc Technikum Ekonomiczne, rozpoczęła pracę w biurze.

- Pięć lat w nim przepracowałam, ale do dziś nie cierpię cyfr i rachunków – mówi. – I to technikum, i ta praca, to była dla mnie męczarnia.

Przerażająca diagnoza

i macierzyństwo

Dopiero, gdy kończyła technikum dowiedziała się, na co choruje – postępujący zanik mięśni. Choroba genetyczna. Nie ma na nią ani lekarstw, ani ratunku. Mięśnie będą coraz bardziej słabnąć, słabnąć…

Dla osiemnastolatki to był szok. Ale nie chciała się poddać, postanowiła walczyć. Była piękna, młoda. Miała apetyt na ciekawe, kolorowe życie.

Zakochała się, wyszła za mąż, zaszła w ciążę. Nie wiedziała, co robić. Stary, doświadczony lekarz poradził, by jednak urodziła to dziecko. Miała dwadzieścia trzy lata, gdy na świat przyszedł Sebastian.

- Właśnie on jest tym, co udało mi się w życiu najlepiej – zapewnia Jola z uśmiechem. – Cudowny chłopak, mądry, troskliwy, wrażliwy. Od ponad czterech lat jest ojcem mojego ukochanego wnuka, Kuby.

W czterech ścianach rozpaczy

Bardzo bolałam nad tym, że nie mogłam wziąć na słabnące ręce malutkiego Sebastiana. Za to chodziłam z synkiem na spacery, bo dziecięcy wózek był doskonałą podpórką. W opiece nad chłopcem pomagał mi tata i rodzeństwo. Niestety, męża już nie było. Rozeszliśmy się, bo nie mogłam znieść jego zakłopotania i pełnych litości spojrzeń.

Choroba coraz bardziej dawała znać o sobie. Jolanta traciła czucie w rękach i nogach. Była coraz słabsza, przeszła na rentę. Doszło do tego, że sama nie mogła już wykonać ani jednego kroku.

- I wtedy zrobiłam rzecz najgorszą – przyznaje. – Zamknęłam się przed światem. Przez dwanaście lat nie opuszczałam domu. Byłam pełna lęków, kompleksów i nienawiści do całego świata. No, bo dlaczego właśnie mnie musiało dotknąć takie nieszczęście, takie kalectwo? Do tego dochodziły katastroficzne wizje, samobójcze myśli. Bałam się ludzi. Broniłam się przed wózkiem inwalidzkim. Wegetowałam dzięki środkom uspokajającym, które łykałam garściami. Przy życiu trzymał mnie tylko mój kochany syn.

Ludzie dobrej woli

Tak to trwało do roku 1993. Wtedy poznała Beatę Karlińską z Fundacji Pomocy Chorym na Zanik Mięśni. To ona i syn, wówczas już student politechniki, cierpliwie namawiali ją na wyjazd na turnus rehabilitacyjny w Wągrowcu. W końcu uległa. Sebastian zawiózł ją tam osobiście. Po raz pierwszy usiadła na wózku inwalidzkim.

- To co zobaczyłam na tym obozie było szokiem nie mniejszym niż diagnoza – opowiada. – Byłam przekonana, że ciężko chorzy, dotknięci kalectwem, muszą być zgorzkniali, pełni pretensji do świata. Tymczasem oni, unieruchomieni na inwalidzkich wózkach, rozmawiali, śmiali się, żartowali i jakby zupełnie nie zauważali swojego kalectwa. Wkrótce i ja zapomniałam o swoim. Udzielił mi się ten nastrój. Po raz pierwszy serdecznie się śmiałam. Dotarło do mnie, że nie można hodować w sobie złych emocji.

Rozważania egzystencjalne

Dziś, mimo że wcale nie jest mi łatwo, a choroba coraz bardziej daje mi się we znaki, uważam że dzień bez uśmiechu jest dniem zmarnowanym, a dzień bez malowania jest stracony podwójnie.

To właśnie na tym turnusie poznałam poznańskiego artystę Andrzeja Grzelakowskiego, który prowadził warsztaty malarskie z osobami niepełnosprawnymi. Długo rozmawialiśmy o sztuce. Zaprosił mnie na warsztaty. A ja tym razem nie dałam się długo namawiać. Przecież malowanie zawsze było moim marzeniem. Z turnusu w Wągrowcu wróciłam całkowicie odmieniona. Boże, jaka byłam wdzięczna synowi, że mnie tam zawiózł!

W ramionach sztuki

W następnym roku wzięła udział w plenerze malarskim dla osób niepełnosprawnych. Pojechała oczywiście z synem. Na miejscu dostała sztalugi, płótno, farby. I pędzel. Nie mogła go uchwycić ani słabymi dłońmi, ani stopami. Pozostawały usta. Ale z ust ciągle wypadał. Pierwszy obraz namalowała dłonią zawieszoną w opasce, którą podtrzymywała zębami. Co przedstawiał? – Pawie. Kojarzyły jej się z rajskimi ptakami, a dla niej ten plener malarski był jak raj.

Andrzej Grzelakowski popatrzył na płótno i powiedział krótko: – Masz talent, maluj!

Popłakała się ze szczęścia, a po powrocie do Szczecina odstawiła leki uspokajające. Nie były potrzebne. Trudne początki opanowania techniki malowania nie zniechęciły jej. Problem rozwiązał Sebastian. Zrobił specjalny drewniany ustnik. Takich ustników używa cały czas. W ogóle wiele domowych udogodnień jest dziełem syna.

- Ale niestety te pierwsze obrazy nie były kolorowe. Miały czarne tło. Z czasem pojawiły się barwy. Bo i ja wreszcie dostrzegłam jak piękny i kolorowy jest świat.

Nic niemożliwego

Od tamtego czasu namalowała grubo ponad pięćset obrazów. W tematyce dominują kwiaty, martwa natura i portrety pięknych, młodych kobiet. Jola regularnie uczestniczy w malarskich plenerach, wystawach. Poznała wielu ciekawych ludzi.

- Malarstwo przybliżyło mi świat – przyznaje. – Kiedyś myślałam, że nigdy nie zobaczę Warszawy. A tu nie tylko zobaczyłam stolicę, ale zwiedziłam też Paryż. Na wycieczkę pojechałam z synem. Byliśmy we Francji, Hiszpanii, we Włoszech. Spotkał mnie wielki zaszczyt, bo mogłam ucałować dłoń naszego papieża, Jana Pawła II. Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie Luwr i muzeum Salvadore Dali. Byłam na międzynarodowych wystawach malarskich w Budapeszcie i Pradze. Pierwszy raz poleciałam samolotem do Finlandii. Zostałam tam zaproszona na zjazd europejskiego towarzystwa zajmującego się schorzeniami neurologiczno- mięśniowymi.

Byłam też w Grecji, w Atenach. To nie do wiary, jak wiele jest wszędzie udogodnień dla osób niepełnosprawnych. Czy pani wie, że windą można wjechać w Atenach na Akropol i zjechać nią z ulicy prosto do stacji metra?

Tyle bym jeszcze chciała zobaczyć, ale wredna choroba nie odpuszcza. Słabnę coraz bardziej. Za to mam marzenia. A trzeba je mieć, bo to one nas nakręcają. Za chwilę przyjdzie w odwiedziny mój ukochany wnuczek, a ja za parę dni wyjadę na malarski plener do Karpacza. Znowu poznam coś nowego.

Krystyna Pohl

W zeszłym roku Jolanta Borek-Unikowska otrzymała w Warszawie honorowy tytuł Lady D. To skrót od angielskiego wyrażenia Lady Disabled – Dama Niepełnosprawna. Ten tytuł otrzymują niezwykłe kobiety, które potrafiły pokonać barierę kalectwa i odnaleźć swój świat, swoje pasje.

Światowy Związek Artystów Malujących Ustami i Nogami istnieje od 1956 r. w Vaduz w Lichtensteinie. Założył je bezręki artysta Erich Stegmann. Organizacja zrzesza ponad 700 artystów z 74 krajów. Przyznaje im stypendia, organizuje wystawy, wydaje albumy, widokówki, kalendarze.

W Polsce od 1993 r. działa Wydawnictwo Artystów Malujących Ustami i Nogami „AMUN”. Ściśle współpracuje z organizacją w Vaduz. Wydaje widokówki i kalendarze z pracami artystów.

Informacja o plikach Cookies
Ta strona internetowa używa plików Cookies. Korzystanie z witryny bez dokonania zmian 
w ustawieniach Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o celu ich używania i możliwości zmiany ustawień Cookies w przeglądarce, kliknij Czytaj więcej.

X